Następnego ranka obudziłem się przed świtem, zrobiłem sobie kawę i patrzyłem, jak wschód słońca maluje śnieg na różowo-złote odcienie. Dąb był teraz nagi, jego gałęzie wyciągały się ku blademu zimowemu niebu niczym ramiona uniesione w geście poddania się – a może raczej świętowania. Nie byłem już w stanie dostrzec różnicy.
Miałam siedemdziesiąt jeden lat. Miałam dom pełen wspomnień, wnuka, który dzwonił co tydzień, życie małe, ciche i całkowicie moje.
I zdałem sobie sprawę, że to było wszystko.
Nie chodzi o pieniądze. Nie chodzi o majątek. Nie chodzi o wygrane w sądzie ani o udokumentowane dowody.
Tylko to — ten poranek, to życie, o które tak walczyłam.
Dopiłam kawę, umyłam kubek i odstawiłam go na suszarkę. Potem założyłam płaszcz, wyszłam na zimny, jasny poranek i ruszyłam w drogę.
Brak celu. Brak terminu.
Tylko ja i świat, taki jaki powinien być.