Przywiozłem synowi prezent świąteczny. Jego żona otworzyła drzwi i powiedziała: „Śpi, nie budź go”. Skinąłem głową, jakbym rozumiał. Ale kiedy wpełzłem na tył, powietrze nagle zrobiło się lodowate, moje dłonie zamarzły i zobaczyłem widok, którego nigdy nie zapomnę.

„Co o tym myślisz?”

„Przeważnie ulga”. Spojrzał na wodę. „To znaczy, że naprawdę idzie naprzód i uświadamia mi, jak bardzo w tym małżeństwie po prostu dawałem sobie radę. Chyba nigdy nie byłem zakochany. Właściwie… to nie była prawdziwa miłość”.

„Jak twoim zdaniem wygląda prawdziwa miłość?”

„Może tak” – powiedział, wskazując między nami. „Chcesz spędzać czas z kimś, bo podoba ci się, jaki jest, a nie dlatego, że potrzebujesz, żeby był dla ciebie kimś”.

Ta rozmowa miała miejsce sześć miesięcy temu.

Od tamtej pory David i ja budujemy coś nowego. Nie ten desperacki, współzależny związek, który mieliśmy kiedyś, ale coś zdrowszego i bardziej szczerego.

Teraz spotyka się z pewną osobą — nauczycielką o imieniu Rebecca, która pracuje w szkole w Queens.

Kiedy o niej mówi, jego twarz rozjaśnia się w sposób, w jaki nigdy nie rozjaśniał się, gdy mówił o Sarze.

Rebecca ma swoje życie, swoich przyjaciół, swoje relacje z rodziną. Nie wydaje się, żeby jego więź ze mną ją przerażała, a on nie wydaje się winny, że ma dziewczynę i matkę, którą kocha.

Spotkałam się z Rebeccą już kilka razy i bardzo mi się spodobała.

Jest miła, ale nie przesadnie słodka. Niezależna, ale nie oziębła. Pyta mnie o moje zainteresowania i naprawdę słucha odpowiedzi.

Pewnego wieczoru, gdy David musiał zostać w pracy dłużej i nie mogliśmy doczekać się naszej kolacji, Rebecca zadzwoniła, żeby zapytać, czy mimo wszystko miałbym ochotę na coś do zjedzenia — tylko we dwoje.

„David dużo o tobie mówi” – ​​powiedziała mi przy włoskim jedzeniu w Little Italy. „Jest dumny ze zmian, jakie wprowadziłeś”.

„Co się zmienia?”

„Sposób, w jaki zbudowałaś swoje życie” – powiedziała. „Ogród, klub książki, przyjaciele. Powiedział, że to go zdejmowało z siebie presję, kiedy zdawał sobie sprawę, że jesteś szczęśliwa, niezależnie od tego, czy dzwonił, czy nie”.

Ta obserwacja mnie zaskoczyła.

Nie zdawałam sobie sprawy, że David zauważył moje nowe działania, a tym bardziej, że wpłynęły one na jego stosunek do naszego związku.

„To zabawne” – kontynuowała Rebecca – „ale myślę, że teraz czuje się bardziej komfortowo, kochając ciebie, kiedy nie czuje, że jesteś od niego zależna we wszystkim”.

Miała rację.

Im mniej potrzebowałam od Dawida, tym swobodniej dawał. Im mniej żądałam dowodów jego miłości, tym bardziej naturalnie ją wyrażał.

Oboje nauczyliśmy się, że miłość płynie lepiej, gdy nie jest zabarwiona desperacją.

Ale nie tylko moja relacja z Davidem uległa zmianie.

Ja też jestem inna — w kwestiach głębszych niż tylko umiejętność odmawiania prośbom o pomoc finansową.

W zeszłym miesiącu zrobiłem coś, o czym marzyłem od lat.

Wybrałem się w podróż — nie po to, by odwiedzić rodzinę czy spełnić jakiś obowiązek — ale po prostu dla siebie.

Długi weekend w stanie Maine, pobyt w pensjonacie nad oceanem, czytanie książek, spacery po plażach i rozmowy z nieznajomymi w lokalnych kawiarniach.

Nigdy wcześniej nie podróżowałem sam.

Pomysł ten zawsze wydawał mi się zbyt ekstrawagancki, zbyt samolubny, zbyt ryzykowny.

Ale siedząc w tym wagonie i obserwując, jak krajobraz zmienia się z miejskiego na wiejski, a potem na nadmorski, poczułem coś, czego nie doświadczyłem od dziesięcioleci:

Czysta radość, niemająca nic wspólnego ze szczęściem i aprobatą kogokolwiek innego.

Pensjonat był prowadzony przez małżeństwo emerytów, którzy kupili nieruchomość po tym, jak ich dzieci się wyprowadziły.

Każdego ranka przy śniadaniu opowiadali mi o swojej decyzji całkowitej zmiany swojego życia.

„W wieku sześćdziesięciu pięciu lat” – powiedziała mi Margaret – „zrozumieliśmy, że poświęciliśmy tyle czasu na bycie rodzicami, że zapomnieliśmy, jak być ludźmi”.

„Kochaliśmy nasze dzieci” – powiedziała – „ale kiedy dorosły i się wyprowadziły, spojrzeliśmy na siebie i pomyśleliśmy: «Co teraz?»”

„Na początku było strasznie” – dodał jej mąż – „ale też ekscytująco. Jakbyśmy znowu się spotykali – ale zamiast ze sobą, spotykaliśmy się sami. Odkrywaliśmy, co tak naprawdę lubimy robić”.

Zrozumiałem dokładnie, co mieli na myśli.

Przez lata moja tożsamość kręciła się wokół bycia matką Davida.

Kiedy ta relacja stała się skomplikowana i bolesna, poczułam, że znikam, ponieważ nigdy nie wykształciłam silnego poczucia tego, kim jestem poza tą rolą.

Teraz, mając siedemdziesiąt dwa lata, uczę się, kim jestem, kiedy nie próbuję być tym, kim ktoś inny potrzebuje, abym była.

Uczę się, że wolę powieści kryminalne od romansów.

Że wolę kawiarnie od restauracji.

Że dobrze mi idzie uprawa warzyw, ale gorzej z kwiatami.

Uczę się, że samotność sprawia mi większą przyjemność, niż się spodziewałem.

Ale tęsknię też za wartościowymi rozmowami z przyjaciółmi.

Uczę się, że jestem zabawniejsza niż myślałam, mam większe zdanie niż sobie na to pozwalałam i jestem mniej cierpliwa niż kiedyś wobec dramatów innych ludzi.

Kiedy Maria z klubu książki dzwoni, żeby po raz piąty w tygodniu poskarżyć się na swojego syna, zaczynam mówić:

„Maria, rozmawialiśmy o tym. Co zamierzasz z tym zrobić?”

Zamiast bezustannie wysłuchiwać tych samych skarg, uczę się stawiać granice – nie tylko w stosunku do Davida, ale do wszystkich.

Kiedy pani Alvarez prosi mnie o opiekę nad jej wnukiem co weekend, czasami mówię „tak”, a czasami „nie”, w zależności od tego, co chcę robić.

Kiedy kościół prosi mnie o wolontariat przy każdej zbiórce pieniędzy, wybieram te, na których mi naprawdę zależy, a resztę grzecznie odmawiam.

Dla większości ludzi pewnie nie brzmi to rewolucyjnie, ale dla kogoś, kto przez dziesięciolecia mówił „tak” wszystkiemu i wszystkim, nauczenie się mówienia „nie” było jak nauka nowego języka.

Język, który pozwala mi wyrażać prawdziwe myśli i uczucia, a nie tylko to, co moim zdaniem ludzie chcą usłyszeć.

Najtrudniejsza próba nadeszła trzy miesiące temu, gdy Dawid zadzwonił z głosem, w którym można było usłyszeć desperację.

„Mamo, mam poważne kłopoty” – powiedział. „Podjąłem naprawdę złą decyzję finansową i chyba stracę mieszkanie”.

Mój pierwszy odruch był ten sam: panika, a zaraz po niej obliczenia w myślach, ile pieniędzy mam na koncie oszczędnościowym i czy będę w stanie pokryć kwotę, której będzie potrzebował.

Ale zamiast od razu odpowiedzieć, wziąłem głęboki oddech i zadałem pytanie.

„Jakiego rodzaju decyzję finansową podjąć?”

„Zainwestowałem większość moich oszczędności w jakąś kryptowalutę, która upadła” – powiedział. „Myślałem, że postępuję mądrze, dywersyfikując inwestycje, ale straciłem prawie wszystko”.

„Kryptowaluta?” powtórzyłem.

„Konkretnie Bitcoin” – powiedział mi. „Tysiące dolarów zniknęły w ciągu kilku tygodni”.

Dawny ja byłby przerażony jego słabą oceną sytuacji i w każdym razie zacząłby kombinować, jak go uratować.

Nowe ja odczuło współczucie dla jego sytuacji, ale także jasność co do swojej roli w niej.

„To brzmi naprawdę przerażająco i stresująco” – powiedziałem. „Jakie masz opcje?”

„Mogę znaleźć drugą pracę albo tańsze mieszkanie, albo…” Urwał i usłyszałam, że ma nadzieję, iż zaproponuję mu trzecią opcję, o którą nie chciał pytać wprost.

„Brzmią jak dobre pomysły” – powiedziałem. „Który z nich cię skłania?”

„Mamo” – powiedział, a jego głos lekko się załamał – „wiem, że pewnie nie możesz mi pomóc, ale naprawdę się boję. Nie chcę stracić wszystkiego”.

„Rozumiem, że się boisz” – powiedziałem. „Ale Davidzie, to jest dokładnie taka sytuacja, w której musisz sam rozwiązać swój problem. Nie dlatego, że mnie to nie obchodzi, ale dlatego, że potrafisz to zrobić. I myślę, że jakaś część ciebie o tym wie”.

„Ale co, jeśli mi się nie uda? Co, jeśli mi się nie uda?”

„Wtedy dowiesz się, co będzie dalej” – powiedziałem. „Ale nie będziesz wiedział, do czego jesteś zdolny, jeśli cię uratuję, zanim spróbujesz”.

Trudno było mi odmówić, gdy słyszałam strach w jego głosie.

Trudno było nie wkroczyć i nie naprawić sytuacji, tak jak zawsze to robiłam.

Ale dało mi to też siłę — mogłam uwierzyć, że mój dorosły syn sam poradzi sobie z kryzysem, nawet jeśli było to niekomfortowe dla nas obojga.

Dorobił się drugiej pracy – pracował jako barman w weekendy.

Przeprowadził się do mniejszego mieszkania w dzielnicy Queens.

Nauczył się gospodarować budżetem w sposób, w jaki nigdy wcześniej nie musiał tego robić, ponieważ gdy wydawał za dużo, zawsze znajdowały się pieniądze skądś indziej — czyli ode mnie.

Zajęło mu cztery miesiące, aby ustabilizować swoją sytuację finansową.

I przez cały ten czas dzwonił do mnie regularnie. Nie prosząc o pieniądze – po prostu informując mnie o swoich postępach.

Czasami proszę o radę, ale najczęściej po prostu chcę, żeby ktoś mnie wysłuchał.

Te rozmowy różniły się od wszystkich, jakie prowadziliśmy wcześniej.

Zamiast mówić mu, co ma robić, albo on prosić mnie o rozwiązanie jego problemów, wspólnie omówiliśmy jego sytuację.

Zadawałem mu pytania, które pomagały mu myśleć jaśniej.

Dzielił się swoimi obawami i zwycięstwami na bieżąco.

Kiedy udało mu się wyjść z dołka finansowego, oboje byliśmy dumni.

Jego wytrwałości i umiejętności rozwiązywania problemów.

Ja, za moją zdolność wspierania go emocjonalnie, nie przejmując przy tym jego życia.

„Dziękuję, że mnie nie uratowałeś” – powiedział podczas jednego z naszych spotkań przy kawie, gdy kryzys już minął.

„Dziękuję, że nie wzbudziłeś we mnie poczucia winy.”

Rebecca miała rację.

Nasz związek jest teraz bardziej komfortowy, ponieważ żadne z nas nie jest zdesperowane.

Nie potrzebuję, żeby David udowadniał mi, że mnie kocha, więc nie wzbudzam w nim poczucia winy, gdy jest zajęty, i nie każę mu rozliczać się ze swojego czasu.

Nie potrzebuje mnie do rozwiązywania swoich problemów, więc nie ma pretensji o moje uwagi i rady.

Uczymy się, że najlepsze relacje rodzinne nie polegają na tym, że jesteśmy sobie nawzajem wszystko winni, ale na tym, że decydujemy się być obecni w życiu innych, ponieważ naprawdę lubimy swoje towarzystwo.

Co doprowadza mnie do poranka Bożego Narodzenia – rok po tym tragicznym dniu, kiedy znalazłam go śpiącego na zewnątrz, na mrozie.

W tym roku nie pojawiłam się bez zapowiedzi z prezentami i oczekiwaniami.

Zamiast tego zaplanowaliśmy to wspólnie.

David i Rebecca zaprosili mnie na świąteczne śniadanie, a ja przyniosłam ze sobą coś, czego nigdy wcześniej nie przyniosłam: siebie.

Bez przeprosin i rozpaczliwej nadziei na akceptację.

Ręcznie wykonany zestaw szachów, który chciałam mu podarować rok temu, stał teraz na półce w jego nowym mieszkaniu — wypolerowany i piękny.

„Uwielbiam to” – powiedział mi. „Rebecca i ja gramy czasem wieczorami. Robi się całkiem dobra”.

Spędziliśmy poranek gotując razem. We trójkę pracowaliśmy w małej kuchni Davida, wpadając na siebie i śmiejąc się.

Rebecca opowiadała historie o swoich uczniach.

David opowiedział mi o swojej pracy.

Podzieliłam się z wami nowinkami z mojego klubu książki i ogrodu społecznościowego.

Spotkanie było dokładnie takie, jak sobie wyobrażałam – komfortowe, ciepłe, pełne bliskości – ale nie desperackie czy teatralne.

Po jedzeniu David i ja graliśmy w szachy, podczas gdy Rebecca drzemała na kanapie z książką na piersi.

Wygrałem pierwszą grę.

Wygrał drugi.

Przygotowywaliśmy się do trzeciej akcji, gdy spojrzał na mnie przez bramkę.

„Kocham cię, mamo” – powiedział po prostu. „Nie dlatego, że coś dla mnie robisz, ani dlatego, że czuję się do tego zobowiązany, ale po prostu dlatego, że jesteś sobą. Bo jesteś zabawna i uparta, pachniesz wanilią i zawsze wygrywasz ze mną w szachy”.

„Ja też cię kocham” – powiedziałem.

„I ja cię lubię” – dodał, a ja poczułam, jak ściska mnie w gardle. „Co chyba jest równie ważne”.

Zaśmiał się cicho.

„Ja też cię lubię. Podoba mi się to, kim się stałeś.”

Tego wieczoru, jadąc metrem z powrotem do swojego mieszkania w Bronksie, rozmyślałem o różnicach między tym Bożym Narodzeniem a poprzednimi.

Rok temu stałam na progu domu Davida, rozpaczliwie pragnąc kontaktu i akceptacji, gotowa przyjąć każdą odrobinę uwagi i uczucia, jaką mogłam otrzymać.

W tym roku zasiadłam przy jego stole jako pełna osoba – nie tylko potrzebująca matka, ale ktoś, kto miał własne życie, zainteresowania i poglądy, a przy okazji bardzo go kochał.

Moja obecna relacja z synem nie jest taka, jaką myślałam, że chcę mieć przez wszystkie te lata.

Nie ma to nic wspólnego z jego potrzebą wobec mnie, ani z moją zdolnością rozwiązywania jego problemów.

Opiera się na wzajemnym szacunku, szczerym uczuciu i świadomym wyborze, którego dokonujemy każdego dnia, aby być częścią swojego życia.

Ale co ważniejsze, dowiedziałem się czegoś o miłości, co chciałbym zrozumieć dziesiątki lat temu.

Prawdziwa miłość nie wymaga cierpienia.

Nie wymaga poświęcenia aż do całkowitego wymazania siebie.

Nie chodzi o akceptowanie złego traktowania ze strachu przed utratą kogoś.

Prawdziwa miłość wymaga granic, które kiedyś uważałam za przejaw egoizmu, ale teraz wiem, że są niezbędne.

Miłość wymaga uczciwości, nawet jeśli uczciwość jest niewygodna.

Miłość wymaga wyraźnego postrzegania ludzi – nie jako idealnych lub takich, jakimi chcielibyśmy, żeby byli – lecz takich, jacy naprawdę są, i mimo wszystko podejmowania decyzji, by ich kochać.

Najważniejsze jest to, że prawdziwa miłość wymaga kochania siebie na tyle, by wiedzieć, że zasługujesz na dobre traktowanie, nawet przez ludzi, dla których zrobiłbyś wszystko.

Nie twierdzę, że podróż była łatwa.

Były noce w tych miesiącach, kiedy nie miałam kontaktu z Davidem, gdy leżałam bezsennie i zastanawiałam się, czy podjęłam właściwą decyzję.

Były chwile, kiedy zastanawiałam się, czy wyznaczanie granic nie jest po prostu kolejnym sposobem na rezygnację z rodziny, czy moja nowa niezależność nie jest w rzeczywistości przebranym egoizmem.

Ale za każdym razem, gdy zaczynałam wątpić w siebie, przypominałam sobie tamten grudniowy poranek, gdy zastałam Davida śpiącego na zewnątrz.

I wiedziałam, że dotychczasowy styl życia nie był odpowiedni dla żadnego z nas.

Coś musiało się zmienić.

A ponieważ nie mogłam zmienić jego, Sary ani nikogo innego, musiałam zmienić siebie.

Proces zmiany samej siebie — uczenia się, jak być pełną osobą, a nie tylko potrzebującą pomocą matką — był najtrudniejszą, ale i najbardziej satysfakcjonującą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłam.

Oznaczało to porzucenie tożsamości, którą nosiłam przez dziesięciolecia, męczeństwa, które nosiłam niczym wygodny płaszcz, znajomego bólu związanego z poczuciem niedoceniania, a jednocześnie bycia niezbędną.

Zamiast tych starych wzorców znalazłem coś lepszego.

Cicha satysfakcja z życia przeżytego dla siebie i dla innych.

Przyjaciele, którzy znają mnie jako kogoś więcej niż tylko matkę Davida.

Hobby, które sprawiają mi radość, nie zaspokajając potrzeb nikogo innego.

Poczucie własnej wartości, które nie zależy od tego, jak bardzo inni ludzie mnie potrzebują.

Nadal bardzo kocham mojego syna, ale jest to teraz czystsza miłość – mniej przesiąknięta strachem, kontrolą i desperacką nadzieją.

Bardziej ugruntowani na tym, kim naprawdę jesteśmy i co naprawdę dla siebie znaczymy.

A Dawid także wydaje się być szczęśliwszy.

Jego związek z Rebeccą ma w sobie lekkość, jakiej nigdy nie miał w małżeństwie z Sarah. Mówi o planach na przyszłość – może o kupnie domu, może o posiadaniu dzieci – bez cienia niepokoju, który kiedyś zabarwiał jego rozmowy o przyszłości.

„Myślę, że w końcu dorastam” – powiedział mi kilka miesięcy temu.

„Ja też tak sądzę” – powiedziałem.

I obydwoje śmialiśmy się z absurdu opowieści siedemdziesięciodwuletniej kobiety o dorastaniu.

Ale to była prawda.

Większość dorosłego życia spędziłem starając się być tym, kim inni ludzie ode mnie oczekiwali.

Byłam tak skupiona na rodzinie, obowiązkach i opiece nad dziećmi, że tak naprawdę nigdy nie stałam się osobą, którą powinnam się stać.

Lepiej późno niż wcale, jak sądzę.

Teraz, gdy siedzę w swoim małym mieszkaniu w Bronksie – tym samym mieszkaniu, ale w jakiś sposób przeobrażonym przez rośliny, książki i dowody w pełni przeżytego życia – czuję coś, czego nigdy wcześniej nie czułam.

Kompletny.

Nie dlatego, że wszystko w moim życiu jest idealne, ale dlatego, że w końcu żyję sobą, a nie jako przedłużenie czyichś potrzeb.

David dzwoni do mnie dwa razy w tygodniu, zazwyczaj po prostu, żeby pogadać.

Czasami Rebecca też do nas dzwoni i rozmawiamy o książkach, bieżących wydarzeniach albo zabawnych rzeczach, które wydarzyły się w ciągu tygodnia.

Te rozmowy wydają się naturalne i łatwe, co nigdy wcześniej nie zdarzało się w kontaktach rodzinnych.

Kiedy nas odwiedzają — co zdarza się mniej więcej raz w miesiącu — zamiast po prostu siedzieć i zastanawiać się, o czym rozmawiać, robimy coś razem.

Chodzimy do muzeów, spacerujemy lub gotujemy wymyślne posiłki.

Czasami Rebecca i ja zajmujemy się ogrodem, podczas gdy David czyta na mojej klatce schodowej.

I jestem pod wrażeniem tego, jak normalne i wygodne to wszystko się wydaje.

Myślę, że właśnie tego szukałam przez wszystkie te lata, kiedy rozpaczliwie próbowałam utrzymać kontakt z synem, korzystając z pomocy finansowej i stałej gotowości do akceptowania złego traktowania.

Szukałam rodziny, która będzie dla mnie jak rodzina – ciepła, wspierająca, przyjazna, wybrana, a nie zobowiązana.

Ale podchodziłem do tego zupełnie źle.

Zamiast domagać się takiego rodzaju relacji, musiałam stać się osobą, która na niego zasługuje.

Musiałem wyrobić w sobie wystarczający szacunek do samego siebie, aby inni również zaczęli mnie szanować.

Musiałem stać się na tyle interesujący, żeby ludzie chcieli spędzać ze mną czas z powodów, które wykraczają poza to, co mogę dla nich zrobić.

Kobieta, którą jestem teraz – kobieta, która uprawia warzywa, czyta powieści kryminalne, podróżuje samotnie do Maine i mówi „nie”, kiedy naprawdę tak myśli – to ktoś, kim naprawdę się cieszę.

Osoba, z którą lubię spędzać czas, nawet gdy jestem sama.

Myślę, że to jest prawdziwa transformacja.

Nie tylko uczę się budować lepsze relacje z innymi ludźmi, ale także uczę się mieć dobrą relację z samym sobą.

W chwili, gdy to piszę, zbliżają się już święta Bożego Narodzenia.

David i Rebecca zaprosili mnie, abym spędził święta z nimi i rodziną Rebekki, co jest zarówno ekscytujące, jak i trochę przerażające.

Spotkanie z dalszą rodziną w roli samej siebie, a nie czyjejś wdzięcznej i wyrozumiałej matki, będzie nowym doświadczeniem, ale już się na to cieszę.

Ciekawi mnie co są rodzice Rebekki.

Interesuje się swoim rodzeństwem.

Cieszę się, że mogę zobaczyć, jak różne rodziny świętują razem.

Wybiorę się jako Margaret – nie tylko jako matka Davida, ale jako osoba z własnymi prawami, która jest także czyjąś matką, i nie tylko.

Kupuję przemyślane prezenty, które odzwierciedlają to, co wiem o danej osobie, zamiast kupować drogie prezenty, które mają pokazać, ile jestem w stanie poświęcić.

Zaplanowałam, że pojadę z koleżanką z klubu książki, która spędza święta Bożego Narodzenia ze swoją córką mieszkającą nieopodal, więc będę miała własny transport i nie będę zależna od niczyjego harmonogramu.

Może się wydawać, że to drobiazgi, ale oznaczają zupełnie inne podejście do relacji rodzinnych.

Uczestniczę jako równy sobie, a nie jako petent, jestem wdzięczny za możliwość uczestnictwa.

To jest to, co chciałbym wam powiedzieć, jeśli dotrwaliście do tego momentu.

Pomysł, że nigdy nie jest za późno, aby zmienić sposób, w jaki nawiązujesz relacje z ludźmi, których kochasz.

Stawianie granic nie jest przejawem egoizmu, lecz jest niezbędne dla zdrowych relacji.

Że można kochać kogoś głęboko, nie poświęcając siebie całkowicie.

Jeśli jakaś część mojej historii brzmi znajomo – jeśli rozpoznajesz siebie w kobiecie, która rok temu stała na progu tych drzwi, ściskając w dłoni prezent i desperacko szukając aprobaty – chcę, żebyś wiedział, że zmiana jest możliwa.

To nie jest łatwe i nie jest szybkie, ale jest możliwe.

Zasługujesz na relacje, które Cię odżywiają, a nie tylko wyczerpują.

Zasługujesz na miłość za to, kim jesteś, a nie za to, co możesz dać.

Zasługujesz na to, by postrzegano cię jako pełnoprawną osobę — nie tylko jako czyjegoś opiekuna, wsparcie finansowe lub miejsce, gdzie wyrzucasz emocjonalne śmieci.

Ale oto, czego nauczyłem się w trudny sposób.

Musisz uwierzyć, że zasługujesz na te rzeczy, zanim inni ludzie zaczną traktować cię tak, jak na to zasługujesz.

Musisz cenić siebie na tyle, żeby wymagać, aby inni również cię cenili.

Może to oznaczać konieczność powiedzenia „nie” prośbom o pomoc finansową.

Może to oznaczać ograniczenie kontaktu z członkami rodziny, którzy stale źle cię traktują.

Może to oznaczać rozwijanie własnych zainteresowań i przyjaźni zamiast traktowania dzieci i wnuków jako centrum swojego wszechświata.

Oznacza to na pewno nauczenie się tolerowania dyskomfortu związanego z rozczarowaniem innych ludzi, gdy przestajesz traktować ich problemy jako swój problem kryzysowy.

Oznacza to pogodzenie się z faktem, że niektóre związki mogą się zakończyć lub diametralnie zmienić, gdy nie będziesz już podatny na złe traktowanie.

Ale oznacza to również odkrycie, kim jesteś, kiedy nie starasz się bezustannie zdobyć miłości poprzez poświęcenia.

Chodzi o odkrycie, co przynosi ci radość, kiedy nie jesteś skupiony wyłącznie na szczęściu innych ludzi.

Chodzi o zbudowanie tak pełnego i satysfakcjonującego życia, że ​​nie potrzebujesz niczyjej aprobaty, aby czuć się wartościowym.

Nadal się tego wszystkiego uczę.

W wieku siedemdziesięciu dwóch lat wciąż próbuję odkryć, kim jestem, czego chcę i jak być w związkach, nie gubiąc się w nich.

Ale różnica jest taka, że ​​teraz jestem zainteresowana procesem, zamiast się go bać.

Teraz każdy dzień wydaje się wyborem.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama

Aby zobaczyć pełną instrukcję gotowania, przejdź na następną stronę lub kliknij przycisk Otwórz (>) i nie zapomnij PODZIELIĆ SIĘ nią ze znajomymi na Facebooku.